Tytuł brzmi niedorzecznie prawa? Okazuje się jednak, że nie jest on wcale tak odległy od prawdy jak mogłoby się wydawać. Na początek jednak kilka faktów. Wenezuela - jeden z największych na świecie eksporterów ropy naftowej i jednocześnie największy konsument energii elektrycznej per capita w Ameryce Południowej (drugie Chile wyprzedza o ponad 1000 kWh rocznie per capita). I w tym momencie wszystkim ekowrażliwym osobom powinien już stawać przed oczyma krajobraz, usłanych kominami elektrowni olejowych, wenezuelskich stref przemysłowych. A tu niespodzianka. Większość energii elektrycznej produkowanej w Wenezueli pochodzi z turbin wodnych, w tym aż 70 % całej produkcji, z olbrzymiej elektrowni Guri.

[caption id="attachment_8651" align="aligncenter" width="537" caption="Tama i elektrownia Guri - największa w Wenezueli i 3 na świecie"]Tama i elektrownia Guri - największa w Wenezueli i 3 na świecie[/caption]

Nie trudno się więc domyślić co oznacza dla tego kraju susza i niski poziom wód. Niestety, jest jak jest, i od stycznia w Wenezueli trwa energetyczny stan wyjątkowy. Pomysłów na wyjście z kryzysu jest kilka - kary dla przedsiębiorstw zużywających prąd w sposób nieracjonalny czy przesunięcie czasu o pół. godz, co pozwoliłoby tamtejszym firmom zmniejszyć zużycie energii o 10%. Hugo Chavez wie jednak swoje i zmiany postanowił zacząć od zwykłych obywateli. Na ulicę wyszło wojsko...

z kartonami energooszczędnych żarówek pod pachami. Rozpoczęto wielką akcję "wykręcania" w najuboższych regionach kraju. Armie wspierają oczywiście ochotnicy aktywiści, a Wenezuelczycy z łzami w oczach witają swych "energetycznych" wybawicieli. Czy bohaterski prezydent doczeka się jakichś nagród w dziedzinie ekologii? Trudno orzec. Za to na pewno powstanie kilka nowych wersji żartu o tym ile osób (żolnierzy) potrzeba do wkręcenia żarówki.

źródło: inhabitat